Spacerując po Lublinie, nierzadko stajemy na fundamenty nieistniejących już budynków, związanych z historią lubelskich Żydów. Czasem o ich dawnym bycie przypomina pomnik, czasem skromna tablica, czasem nic. I jak tu poczuć atmosferę dawnych czasów? Najlepiej od kuchni.
Szerokie schody prowadzące do Izby Pamięci wychodzą wprost z ruchliwej ulicy otaczającej osiedla z wielkiej płyty. Najbliższa okolica nowego cmentarza żydowskiego w Lublinie zupełnie nie kojarzy się z ludzkimi dramatami, zakopanymi tu głęboko pod ziemią. Jedynie rząd symbolicznych macew, starannie opisanych hebrajskimi inskrypcjami, nie pozwala zapomnieć. I mała bożnica, użytkowana kilka razy do roku podczas przyjazdów grup żydowskich ze Stanów Zjednoczonych i Izraela. Idąc wzdłuż bramy cmentarza, natrafimy na skrzyżowanie, za którym znajduje się puste pole otoczone blokowiskiem. To dalsza część żydowskiej nekropolii. Po zakończeniu II wojny światowej władze zezwoliły na budowę drogi przechodzącej wprost przez jej środek. Wcześniej hitlerowcy doszczętnie zdewastowali kirkut. Nie pozostało po nim praktycznie nic, tylko to, co pod ziemią. I pamięć. W latach 80. cmentarzem zainteresowała się Fundacja Sary i Manfreda Frenklów. Niedługo potem został on wpisany do rejestru zabytków.
Żydowski Lublin to o wiele więcej miejsc wołających o pamięć. Miejsc, których często już nie ma i tylko dociekliwi zdają sobie sprawę, że kiedykolwiek istniały. Przy dawnej ulicy Jatecznej (dziś Aleja Tysiąclecia) stała najstarsza lubelska synagoga, przez wieki służąca wiernym. Podczas wojny pełniła funkcję jadłodajni dla najuboższych mieszkańców getta. Czasem o przeszłości przypominają niepozorne znaki, takie jak wieczna latarnia przy ulicy Podwale. Nigdy nie gaśnie, w hołdzie mieszkańcom dawnej dzielnicy żydowskiej. Ciężko jednak uchwycić atmosferę sterego świata, gdy tak niewiele już o niej mówi. Na to jednak jest sposób - smaki, zapachy, muzyka. Długo się nie zastanawiając, postanowiłam odwiedzić Mandragorę, żydowską restaurację znajdującą się w sercu Starego Miasta. Jej wnętrze urzeka od pierwszego wejrzenia. Stoliki zasłane koronkowymi obrusami, przedwojenne fotografie, kredensy, menory, kelnerki ubrane w tradycyjne stroje. I klezmerska muzyka.
Na przystawkę zamawiam pasztet z gęsiny na bajglu z konfiturą żurawinową. Można go spróbować tylko w listopadzie, gdyż serwowany jest w ramach menu "Gęsina na św. Marcina". Połączenie słodkiego z wytrawnym zawsze było dla mnie znakiem rozpoznawczym kuchni żydowskiej. Nie pomyliłam się. W karcie Mandragory królują dania takie jak kapuśniak z migdałami i rodzynkami, śledzie z jabłkami i cynamonem czy wątróbka na winie i miodzie. Ja decyduję się na klasycznego śledzia po żydowsku, a potem próbuję falafela z macą i z pastą hummus. Kosztując tych smaków i wsłuchując się w klezmerskie rytmy od razu ożywa wyobraźnia - uliczne kramiki, tkaniny mierzone na łokcie, kiszone jabłka i cebularze sprzedawane na rogach ulic. I to najlepszy dowód na to, że do Mandragory warto pójść. Porusza zmysły, przybliża dalekie, ożywia zapomniane. Nawet jeśli pozornie nie zostało już nic.
(2014)